Lubliniec - Ocalić od zapomnienia

Wpomnienia z Krywałdu

Zanim wczytamy się we wspomnienia, której autorką jest była mieszkanka Krywałdu, pani Wanda Stawiarz, kilka słów o samej osadzie. Wg. pana Jacka Lubosa, za jej powstanie odpowiedzialny jest prawdopodobnie koszęciński hrabia Karol Henryk II Sobek, który pod koniec XIX wieku miał sprowadzić na urokliwą śródleśną polanę nad Małą Panwią osadników niemieckich. Miejsce to zwać się miało Dolna Krusznica. Osadnicy zajmować się mieli pozyskiwaniem stali w świeżarce. Ówczesna osada liczyć miała 4 domy mieszkalne i 5 gospodarczych, w sumie mieszkało w niej 17 osób. Z biegiem czasu upadły kuźnice na Małej Panwi, podobnie jak manufaktura w Krusznicy. Pojawia się za to wielki 600 hektarowy zwierzyniec dla jeleni utworzony przez panów na Koszęcinie - książąt Hohenlohe-Ingelfingen. Być może wtedy miejsce to otrzymuje nową nazwę - Krywałd (czyli Krahenwald - Wroni Las). Pośrodku zwierzyńca wybudowano piękny modrzewiowy zameczek myśliwski, a także stajnię, wozownię oraz kwatery dla podprowadzających leśników i woźnicy. Niestety w latach 50-tych XX wieku "zameczek" rozebrano. Jednak aż do 1997r. mieszkały w Krywałdzie rodziny robotników leśnych, a także leśniczy. Opuścili oni to miejsce w 1997r. Dzisiaj jedynym śladem obecności ludzi są mury fundamentów, zdziczałe drzewa owocowe, przydrożny krzyż na rozstaju dróg i resztki mostu nieopodal krzyża.


Domek myśliwski na Krywałdzie

A oto wspomnienie dziewczyny, która mając 19 lat w 1961r. przybyła do Krywałdu, a którą wysłuchałam i co zapamiętałam - spisałam. Ta dziewczyna wyszła za mąż za podleśniczego, którego los rzucił w sam środek przepięknych lasów, właśnie do osady Krywałd, do której dojeżdżało się leśną drogą (3km) od Bruśka i tyleż od Piłki (większej wioski rolniczo leśnej). Tuż obok osady płynęła  Małą Panew, zanieczyszczoną niestety już wówczas ściekami z fabryki papieru w Kaletach. Tą rzeką kiedyś płynęła czysta, niemal źródlana woda, a ludzie, jak mawiali najstarsi mieszkańcy Krywałdu, mogli się w niej kąpać i łowić ryby koszami. Na ten czas, gdy dziewczyna zamieszkała wraz z mężem w gajówce, woda w rzecze była brązowa, cuchnąca białymi bałwanami i kontrastująca z ciągnącą się za drogą przepiękną zielenią lasu, ze strzelistymi świerkami i rozłożystymi sosnami oraz śpiewem ptaków, który budził wczesnym rankiem największego śpiocha.

Tu słońce mocniej świeciło.
Tu ptaki wdzięczniej śpiewały.
Tu drzewa przepięknie śpiewały,
a ludzie prości ciężko pracowali
ale serdecznie się uśmiechali.
I choć ryb już nie było,
to one w opowieściach leśnych ludzi
pływały i śpiewały jak w dalekim Ukajali.

A teraz kilka zdań o domkach i ich mieszkańcach. Jadąc od Bruśka górną drogą można było zobaczyć po lewej stronie dwa bliźniacze domki, w których mogły mieszkać po 4 rodziny. W pierwszym z nich, po lewej stronie, mieszkał senior Krywałdu - pan Mazur z małżonką i córką, oraz zięciem Kandzią oraz ich czwórka wnucząt. Senior pasał krowy z nieodłączną fajką i w kapeluszu z dużym rondem. Żona  - starka chodziła w jakli kwiaciastej, długiej kiecce, zapasce i chustce na głowie. Córka ich już ubierała się według ówczesnej mody. Jej mąż, ja niemal wszyscy mieszkańcy osady, pracował w lesie. Naprzeciwko Mazura, mieszkali Wandzichowie, Johan z żoną i 2 córkami: Kristą i Cylą. Mieszkania składały się z dużej kuchni, komórki i izby, w której się spało, przyjmowało gości. Światła w domkach nie było, zaś wodę czerpało się ze studni. Z drugiej strony tego budynku mieszkały dwie siostry Johana: Zefla i Ana, oraz ich kuzynka Brzezina, zaś naprzeciwko Kopyciok, z żoną i synem Helmutem.

Krzyż na Krywałdzie

W drugim bliźniaczym domku mieszkała wdowa Kopycioczka z synem studiującym i córką, która została położną, a także Burek Manek z żoną i dwoma synami. Za tymi domkami były szopki, chlewiki, gdzie hodowano ptactwo, świnki i krowy. Wychodząc z tych domków bliźniaczych szło się dróżką około parę metrów do centrum, gdzie stał krzyż okolony niewysokim płotkiem i ławeczka pod dębem rozłożystym. Tam gwar dzieci zagłuszał świergot ptaków i rozmowy starszych, którzy właśnie na tej ławeczce siadali, rozmawiali i snuli opowieści o dawnych czasach. Czasem z piosenką na ustach, śląską lub niemiecką. Ten gwar, radość życia otwartych, szczerych ludzi, pozostał na zawsze w głowie tej dziewczyny, obecnie dobiegającej sędziwych lat. A wspomnienie tamtych chwil, niejednokrotnie poruszało jej serce i łzy wzruszenia. 


Dąb pod którym stała ławeczka i starzyki snuły swoje opowieści

Od krzyża wprost na południe, droga biegła przez dwa mosty nad Małą Panwią. Mosty to za dużo powiedziane, były to raczej poukładane luźno bale. Po tych mostach szło się na górę, dębową aleją do leśniczówki, która należała do Nadleśnictwa Tworóg. W niej mieszkał gajowy Szymczykiewicz z żoną - przemiłą, pracowitą kobietą uwijającą się przy obrządku gospodarstwa, a także dorabiająca sobie przy sadzeniu lasu, aby mogli wykarmić 6-tkę dzieci (Krysię, Tereskę, Irenkę, Tadka, Jerzyka i Zbyszka), bowiem pobory służby leśnej były bardzo niskie.

Wracając z leśniczówki z powrotem do krzyża, udajemy się w prawo na górkę, gdzie stał dom, w którym mieszkały 2 rodziny. Od frontu - Burkowie: Jan i Anna z synem Jerzym, zaś z drugiej strony, za ścianą: wdowa z córką i z zięciem Wrzeciono, którzy mieli dwie piękne córeczki z długimi warkoczami.

Dzieci z tej osady chodziły, a częściej jeździły na rowerach, do szkoły w Bruśku. Był to okazały budynek, w którym dwie klasy przeznaczono na naukę dzieci z klas I-VII, a pomieszczenia od podwórka zamieszkiwało małżeństwo nauczycieli Łużniaków pan Marian, kierownik szkoły, jego piękna żona Zosia oraz córka Grażyna. Pensje nauczycieli, tak jak leśników, były mizerne, więc dorabiali sobie hodowlą owiec, nutrii i pszczół.


Szkoła w Bruśku - lata 60te

W tej chwili przerwałam mojej rozmówczyni, że mamy rozmawiać o Krywałdzie, a nie o Bruśku, ale ona uparła się, że Krywałd bez Bruśka, byłby martwym punktem ponieważ szkoła, która te dzieciaki uczyła i wychowywała, była także jego częścią, podobnie jak i sklep, który w Bruśku mieścił się w budynku leśniczówki, gdzie sprzedawczynią była żona leśniczego Homzy - Helena. Ten sklep był najbliższym miejscem, w którym można było zakupić podstawowe produkty spożywcze, oraz naftę do lamp, które oświetlały domostwa. Nie można zapomnieć o kościółku bruśkowym, zabytkowym, drewnianym, do którego mieszkańcy chodzili się modlić i na niedzielną mszę.


Kościół w Bruśku

A zatem wracamy do Krywałdu. Na samej górce przy drodze na Piłkę, trochę na uboczu stała gajówka, w której owa dziewiętnastoletnia żona podleśniczego zamieszkała. Domek był murowany, na dole czteroizbowy: kuchnia, sypialnia, pokój gościnny, korytarz i komora, zaś na poddaszu pokoik z dwoma żelaznymi łóżkami, stolikiem i dwoma krzesłami. Na korytarzu telefon na korbkę, którym można było tylko skontaktować się z leśniczym z Piłki - panem Kurakiem.


Gajówka, w której mieszkała bohaterka wspomnień

Dziewczyna opowiadała mi, ze łzami w oczach o pierwszych latach jej dorosłego życia, z dala od domu rodzinnego, koleżanek i znajomych, ale to nie były łzy smutku. Już za chwilę widziałam jak jej oczy śmiały się ze szczęścia, że mieszka tu z mężem i oczekiwanym synkiem, który urodził się dopiero po trzech latach pożycia małżeńskiego. Gdy po dwóch tygodniach po porodzie, dziewczyna wróciła ze szpitala z synkiem na rękach i zobaczyła Krywałd, wydawał się on jej rajem. W 1965r. wraz z mężem, który został leśniczym, wyprowadziła się z osady do Koszęcina. Jednak do dzisiaj pamięta spacery z mężem i synem zimą na sankach, gdy świat był zasypany płatkami śniegu, a wszystkie drzewa przykryte były bielą. W takich chwilach człowiekowi się wydaje, że na świecie jest tylko dobro. Dziewczyna była wdzięczna pani Szymkiewiczowej, od której doznała wielu dobrych rad i która ją wprowadziła w pielęgnowanie niemowlaka, uczyła kuchni śląskiej. Pamiętała o życzliwości mieszkańców Krywałdu, którzy wpierali ją psychicznie, a także podczas prac w polu. Gdy odjeżdżała do Koszęcina, powiedziała sobie, że nigdy nie zapomni tego miejsca i będzie wracać do niego i wspominać serdeczność tych ludzi, urodę tego przepięknego zakątka, po którym dzisiaj został tylko przydrożny krzyż i resztki fundamentów. Dzisiaj ma trzech synów, pięciu wnuków i wszyscy to miejsce znają i z zainteresowaniem słuchają jej wspomnień, tych najpiękniejszych, a czasem trochę smutniejszych, bo przecież życie składa się z radości, ale też i z trosk...

Autor tekstu:
Wanda Stawiarz
Zdjęcia:
Czesław Tyrol
Bartek Zbączyniak
Piotr Serafin
Wanda Stawiarz
Fotopolska